Zobaczyłam go ponownie na zjeździe z okazji 20-lecia.
Był taki sam, tylko trochę bardziej krępy i kudłaty, a jego oczy, wielkie i smutne jak wcześniej, wciąż mnie paliły. Poprosił mnie do tańca, tak jak wtedy, gdy byliśmy razem. Poczułam jego ciepło, jego oddech, jego siłę. Pod jego dotykiem moje ciało znów zadrżało. To było tak, jakby czas się cofnął i znów pragnęłam go w snach.
Nie pamiętam, dlaczego się rozstaliśmy. Przez trzy lata byliśmy prawie małżeństwem. Budowaliśmy plany na przyszłość – mały domek z ogródkiem, sklep z kwiatami i kosmetykami, wymyślaliśmy imiona dla naszych dzieci. A potem już nie było żadnego “potem”. On po prostu zniknął. Po kilku kieliszkach wina i kilku tańcach oboje byliśmy pewni, że zaczynamy od nowa. Pół roku później mieszkaliśmy razem w jego mieście, w jego domu.
Jego żona zmarła, a ja nigdy nie znalazłam mężczyzny, z którym mogłabym uwić gniazdo i mieć dzieci. Na razie było dobrze, ale…
Chciałam szczęścia, a dostałam tylko obelgi.
Sprawy nie były takie proste, ponieważ miał dwóch synów, 16 i 18 lat. Nie próbowałam zastąpić im matki, nawet o tym nie myślałam. Chciałam tylko, żebyśmy byli przyjaciółmi, dogadywali się i zaakceptowali mnie w swoim życiu. Aby sobie z tym poradzić, starałam się przekonać je do siebie na wszelkie sposoby. Otaczałam ich uwagą, opiekowałam się nimi, kupowałam im prezenty, szłam na kompromis dla świętego spokoju.
Ale zamiast zbliżyć się do chłopców, oddaliliśmy się od siebie.
Zwłaszcza, gdy odwiedzali nas rodzice ich zmarłej matki. Ich też szanowałem, na tyle, na ile było to możliwe. Byli częścią rodziny.
Z czasem coraz trudniej było mi sobie z tym poradzić, bo nigdy nie przyzwyczaiłam się do nowego miasta, pracy, sąsiadów, domu. W końcu miałam już 38 lat. A fakt, że nieustannie starałem się zadowolić wszystkich, zaczął mi doskwierać i denerwował mnie ciągły bałagan.
Na dodatek starszy chłopiec zaczął przyprowadzać swoją dziewczynę do domu, kiedy byłam w pracy. Tarzali się po podłodze naszej sypialni, w naszej pościeli. A jego dziewczyna używała moich kosmetyków, moich grzebieni, moich kapci, bałaganiła też w kuchni tak dużo, że sprzątałam po niej godzinami.
Mały z kolei ciągle mial jakies uwagi do ubrań, które mu kupowałam i jedzenia. Ale nie potrafiłam gotować tak jak jego zmarła matka. Ciągle mi dokuczał, że jestem kurą domową, bo nie chodzę do pracy i zajmuje się tylko domem. Milczałam do pewnego momentu. A kiedy próbowałam podzielić się problemami z mężem, to on w ogóle mnie nie słuchał i zmieniał temat.
Bardzo chciałam zbliżyć się do sąsiadów, bo – wiadomo – dobrzy sąsiadzi to ktoś więcej niż krewni. Ale tam też nie chciałem iść, bo od razu zaczynali opowiadać o zmarłej jaka to była idealna. Ja jednak żyłam i przez te lata nie przestałam kochać tego człowieka. Chciałam z nim żyć, więc zaakceptowałam jego dzieci, krewnych, przyjaciół, zmieniłam miasto i pracę.
Pomyślałam, że jeśli będę miała własne dziecko, wszystko zmieni się na lepsze i wszyscy zaczną mnie w końcu szanować. Ale byłam zdumiona, kiedy kategorycznie stwierdził, że ma już dzieci i nie chce więcej. A ja – co ze mną?
Nie miałam własnych dzieci i chciałam zostać matką.
Po tej rozmowie wszystko między nami zaczęło się psuć. Mój kochanek nie był tym samym, którego znałam z dzieciństwa. Życie go zmieniło i nie szanował mnie, a może nawet nie kochał. Zaczął doszukiwać się we mnie wad w domu, tak jak robili to chłopcy i nieważne jak bardzo się starałam, coś było nie tak.
Szklanka przepełniła się, gdy pewnego wieczoru, wracając z pracy, znalazłam dziewczynę tego starszego syna, ichdzącą po domu w moim szlafroku. Byłam przerażona – to było coś bardzo osobistego, to było tak, jakby używała mojej bielizny! A ile razy zakładała go bez mojej wiedzy?!
Najspokojniejszym możliwym tonem próbowałem jej powiedzieć, że tak się nie robi, że nie lubię, gdy dotyka moich rzeczy. Ona jednak bezczelnie śmiała się z tego, że przesadzam. Co ja jej zrobiłam, że tak się na mnie uwzięła? Więc tarzała się w mojej pościeli, karmiłam ją i myłam, jakby była moim własnym dzieckiem! Straciłam nerwy i wyszłam. Wtedy mój mąż wyszedł z kuchni był bardzo zdenerwowany i mnie zaatakował. Milczałam zdumiona.
Czy to była moja miłość, moja ochrona, moje życie? Prawie nie słyszałam, co do mnie mówił. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, było to, że nazwał mnie nierobem. Krzyczał na mnie, żebym opuściła jego dom i zaczął rzucać we mnie przedmiotami. Wzięłam torebkę i wyszłam tak, jak byłam ubrana z domu. Wsiadłam w pierwszy pociąg i wróciłam do rodziców. Następnego dnia odesłał moje rzeczy kurierem.
Czas leczy rany. Już o tym nie myślę. I wierzę, że jeszcze znajdę kogoś, kto pokocha mnie taką, jaka jestem.