Kiedy miałam nieco ponad trzydzieści lat, po raz pierwszy napisałam do siebie list. Nie mogłam sobie wtedy wyobrazić, że stanie się to tradycją na całe życie.
Życie wydawało mi się zbyt burzliwe, czasem niezrozumiałe i zbyt skomplikowane. Nie wiedziałam, jak poradzić sobie ze wszystkimi pytaniami i lękami, które szalały w moim wnętrzu.
W moim pierwszym liście wylałam wszystko to, czego nie mogłam powiedzieć nawet najbliższym mi osobom: wątpliwości, nadzieje, niewypowiedziane marzenia. Napisałam go i schowałam do pudełka, głęboko w szafie, myśląc, że może pewnego dnia znów go przeczytam. Wtedy nie spodziewałam się, że kilkadziesiąt lat później będę siedziała z całym pudełkiem takich listów.
Od tamtej pory, pod koniec każdego roku, w grudniu, siadałam przy biurku, wyjmowałem kartkę papieru i pisałem kolejny list do siebie. Na początku wydawało mi się to dziwne, wręcz naiwne.
Kto by pomyślał, że pisanie listów do samego siebie stanie się swego rodzaju rytuałem, małym oknem w głąb duszy? Z czasem stałam się bardziej otwarta. W każdym liście podsumaem rok, zastanawiałam się nad błędami, wyznaczałam cele. Pisałam rady, wsparcia, a czasem wyrzuty. Dzieliłam się tym, o czym nie mogłam rozmawiać z innymi.
Z biegiem lat moja skrzynka pocztowa zapełniała się coraz bardziej. W jednym z trudniejszych okresów w moim życiu, gdy byłam po czterdziestce, napisałam, że jestem zmęczona walką o uwagę i miłość mojej rodziny, zmęczona tym, że moje wysiłki pozostają niezauważone.
W tym czasie przechodziłam kryzys z moim mężem i wydawało mi się, że naszego małżeństwa nie da się już uratować. Napisałam, że muszę pozostać silna, że muszę pamiętać, dlaczego to wszystko znoszę, ale przyznałam też, że jestem zmęczona byciem silną. Te listy stały się moim przyjacielem, któremu mogłam powiedzieć wszystko bez obawy, że zostanę osądzona.
Dziesiątki lat później, w tym roku skończyłam 58 lat. Niedawno wyciągnęłam stare pudełko pokryte kurzem i wspomnieniami i zdecydowałam, że nadszedł czas, aby przeczytać te listy z przeszłości. Listy miały różne formaty: czasem były to małe notatniki, czasem długie wyznania. Jeden po drugim otwierałam listy, czytając słowa osoby, którą kiedyś byłam, jakbym spotykała zapomnianą część siebie.
Moją pierwszą reakcją był lekki smutek zmieszany z nostalgią. Uśmiechnełam się, czytając, jak w wieku 35 lat pisałem o przyszłości, o śmiałych planach i aspiracjach. Ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że te listy to nie tylko wspomnienia. To portrety mojego życia, ale także odzwierciedlenie mojej podróży życiowej.
Jeden list szczególnie mnie poruszył. Został napisany, gdy miałem 40 lat. W tym czasie przechodziłam kryzys, walczyłam o obronę mojego małżeństwa, budowałam karierę, wychowywałem dzieci i starałam się nie zatracić siebie.
Były tam słowa, które wstrząsnęły mną do głębi: „Zasługujesz na szczęście i spokój. Pozwól sobie kochać i być kochaną bez poświęceń”. Już wtedy wiedziałam, że muszę bardziej cenić siebie, ale moje poświęcenie było silniejsze. Teraz, gdy czytam te słowa, zdaję sobie sprawę, ile lat zajęło mi ich zaakceptowanie.
W innym liście, gdy miałem 50 lat, napisałam, że zaczełam cieszyć się małymi rzeczami. Opowiedziałam sobie, jak cieszę się z porannych spacerów, jak uczę się doceniać chwilę obecną. Pisałam o cieszeniu się pierwszymi wiosennymi kwiatami, zapachem kawy o poranku, a nawet krótkimi spotkaniami z dziećmi, które ułożyły już sobie życie.
„Jeśli nie nauczysz się cieszyć tymi prostymi rzeczami, pewnego dnia zdasz sobie sprawę, że życie przeleciało ci obok”. Już wtedy domyśliłam się, że w życiu nie chodzi o wielkie osiągnięcia, ale o te proste chwile.
Inny list, napisany podczas trudnego rozwodu, gdy miałam około 45 lat, wzruszył mnie do łez. Napisałam do siebie, że muszę uwolnić się od bólu, że nie mogę trzymać się czegoś, co straciło znaczenie dawno temu. Próbowałam się wspierać, ale była też gorycz uświadomienia sobie, że wszystko, co zbudowałam, rozpadło się. Ale to właśnie te słowa przypomniały mi, że zawsze byłem silniejsza niż myślałam.
Teraz, siedząc przy biurku, zdaję sobie sprawę, że te listy to nie tylko moje myśli i doświadczenia. To dialog z samą sobą, rozmowa, którą prowadziłam na każdym etapie mojego życia.
Pomagają mi dostrzec nie tylko moje błędy, ale także drogę, którą obrałam. Te listy przypominały mi te części mnie, o których mogłam zapomnieć, idąc naprzód.
Teraz, gdy mam prawie 60 lat, piszę do siebie nowe listy, ale z innym podejściem. Dziękuję sobie za wszystko, co udało mi się przezwyciężyć, za błędy, które uczyniły mnie mądrzejszą i za chwile radości, które nadały mojemu życiu sens. Nie boję się już napisać do siebie, że bycie szczęśliwym jest prawem, na które zasługuję.
Niedawno ponownie napisałam do siebie list i tym razem nie był on pełen marzeń na przyszłość, ale wdzięczności za każdy przeżyty dzień.