Jestem jedną z wielu osób wychowanych w wierze w miłość jako super-piękną i super-mocną magię.
W każdym razie czekałam na jakiegoś księcia z bajki na białym koniu – który przyjedzie, porwie mnie,w romantycznie miejsce, i będziemy żyć długo i szczęśliwie.
I nie myśl, że tylko czekałam. Stworzyłam poważną listę cech, które chciałam, aby spełniał mój przyszły mąż – aby był przystojny, inteligentny, miły, wykształcony, uprzejmy i nie tylko. A kiedy poznałam Roberta, myślałam, że mam już odpowiedź na moje marzenia. Kiedy się pobraliśmy, myślałam, że mam już prawie dożywotni kontrakt na szczęście.
Ale co tak naprawdę się stało? Mój mąż mnie nie uszczęśliwiał, nie sprawiał, że czułam się doceniana i kochana.
Ale po kolei – Robert jest bardzo pracowity i ambitny, ma mnóstwo pomysłów , a jego głównym zajęciem po ślubie była praca. A moim – marudzenie i narzekanie – zawsze był w domu późno i głównie spał, zostawiając brudne naczynia i ubrania do prania.
Nigdy nie pomagał mi w pracach domowych, jego kariera pochłaniała zarówno jego siły, jak i czas. A ja stawałam się coraz bardziej nieszczęśliwa i oczywiście myślałam , że to Robert jest źródłem wszystkich moich kłopotów.
Rozstanie – na stałe – wydawało mi się najwłaściwszym rozwiązaniem. Czułam, że jeśli się rozwiedziemy, znów będę szczęśliwa. I tak obwiniając Roberta za moje nieszczęście i za niepowodzenie naszego związku, poprosiłam o zakończenie naszego dwuletniego małżeństwa.
Nasze wspólne życie dobiegło końca – nie dlatego, że się nie kochaliśmy, nie z powodu niewierności czy złego traktowania. Rozwiedliśmy się po prostu dlatego, że nie byliśmy szczęśliwi.
A ja żyłam w chaosie wszelkiego rodzaju pytań: “Gdzie tak szybko i łatwo zniknęło nasze szczęście?”, “Czy w ogóle mieliśmy to szczęście?”, “Dlaczego moje szczęście nie było dla niego ważne?” itd. Aż doszedłem do pytania “A czym w ogóle jest szczęście?” i zacząłam intensywnie szukać odpowiedzi.
Pierwszym krokiem w mojej podróży było dojście do wniosku, że szczęście nie jest czymś, co można ci dać inna osoba. Dobrze, że tak jest, bo to zbytnio uzależniłoby nas od innych ludzi.
Wyobraź sobie – jeśli inni mogliby dać nam szczęście, to mogliby nam je odebrać. A ja chciałem mieć własne, trwałe szczęście.
To była pierwsza rzecz, którą musiałam zaakceptować – nikt i nigdy nie mógł mnie uszczęśliwić. Nie dlatego, że byłam zbyt kapryśna czy niechętna do współpracy. Po prostu musiałam przestać szukać zewnętrznych źródeł sympatii i uszczęśliwiania ludzi.
Zdałam sobie sprawę, że jeśli czułam się niedoceniana i niekochana, to dlatego, że nie nauczyłam się doceniać i kochać samej siebie.
Przejęcie kontroli nad własnymi uczuciami było moim pierwszym krokiem do szczęścia. Musiałam przestać obwiniać innych (takich jak Robert) za moje niepowodzenia i niezadowolenie.
I poczułam się silna i zdolna, poczułam, że to ja kontroluję swoje życie – nie chciałam już dłużej pozwalać, by słowa i czyny innych ludzi dyktowały mi, jak mam się czuć.
Zrozumiałam, że emocje nie są czymś, co przytrafia się tylko tobie. Moje małżeństwo ucierpiało z powodu pomylonych motywów. Stało się to raczej z niewłaściwych powodów. To był drugi mój wniosek, że sama byłam sobie winna.
Jestem wykształconą, ambitną, nastawioną na karierę kobietą i pomimo całego tego feminizmu, nadal oceniałam swoje małżeństwo jak osiągnięcie jakiegoś celu.
Wyjście za mąż było dla mnie celem, znalezienie męża projektem do zrealizowania, a osiągając go, czułam się w jakiś sposób bardziej skuteczna, niż moje niezamężne przyjaciółki. Czułam, że jestem w jakiś sposób bardziej dojrzała, bardziej wartościowa, a nawet bardziej rzeczowa, ponieważ mam obrączkę.
Robert spełniał całą moją listę wymagań wobec mężczyzn: był wykształcony, atrakcyjny, wysoki, zabawny i miły. I wierzę, że naprawdę mnie kochał.
A kiedy w naszym małżeństwie zaczęło się psuć, długo zastanawiałam się, jak postąpić dalej, bo wydawało mi się mało prawdopodobne, że znajdę w swoim życiu drugiego tak wspaniałego mężczyznę. Przez długi czas bałam się przyznać, że wyszłam za mąż z niewłaściwych powodów i że to małżeństwo nie ma przyszłości, ponieważ realnie nie miało niezbędnych podstaw.
Strach przed ponowną próbą, tym razem prawdziwą i pozwalającą mojemu sercu decydować o wyborach w sferze emocjonalnej mojego życia – był paraliżujący.
Ale udało mi się pokonać – przezwyciężyć strach, odpuścić. I nie stało się to automatycznie wraz z rozwodem, stało się to kilka miesięcy później, kiedy zdałam sobie sprawę, czego chcę, kim jestem.
Jest już 5 lat po rozwodzie, ale mamy z Robertem dobre, przyjacielskie relacje. Myślę, że oboje zrozumieliśmy swój błąd. Nie mam teraz męża. Ale mam miłość i radość życia.
Cieszę się czasem, który spędzam z moim nowym kochankiem, a jeszcze bardziej czasem, który spędzam sama – ucząc się różnych rzeczy, robiąc rzeczy, które lubię i które mnie wzbogacają.
I od dawna nie marnuję czasu na bezużyteczne rzeczy, takie jak złość na małe rzeczy i szukanie winnych. O wiele bardziej satysfakcjonujące jest dla mnie cieszenie się radością w życiu!